State of Decay... ale na PS4
Recenzja gry Days Gone
Początek miał być w założeniu tragiczny, jak ten z pierwszego The Last of Us - nie ma jednak takiego uderzenia. Deacon - członek gangu motocyklowego - wysyła ciężko ranną żonę Sarah do bezpiecznej strefy śmigłowcem ewakuacyjnym, sam natomiast zostaje z kumplem Boozerem, dla którego nie było już miejsca na pokładzie. Razem uchodzą z miasta niszczonego przez zmutowanych ludzi zwanych Świrusami. Fabuła skacze 2 lata do przodu i wiemy już, że Sarah jest uznawana za zmarłą, a Deek nigdy się z tym nie pogodził. Ogromny żal tu co prawda występuje, ale ckliwy moment zdecydowanie ustępuje śmierci córki Joela w jego ramionach w TLOU.
Historia ma duży, ale niewykorzystany potencjał. Wieczyści na przykład to ciekawy kult wyznający Świrusów, który jednak ściga Boozera i Deeka z trywialnych powodów, chociaż ma siłę, by krok po kroku podporządkować sobie innych ocalałych. Brak logiki widać też w walce z mutantami. Ktoś wpada na pomysł wysadzenia jaskiń, w których gnieżdżą się za dnia. Główny bohater jednak totalnie o tym zapomina i woli rzucać się samotnie na całą hordę. Zabawa jest przy tym przednia, ale to i tak idiotyczne.
Przewidywalna jest geneza wirusa, choć już charakterystyka i rodzaje Świrusów nam to wynagradzają. Przypomina mi się od razu film Jestem Legendą z Willem Smithem. Mutanci nie przepadają za słońcem, preferują dżdżystą pogodę i mgłę. W ich zachowaniach jest pewna prawidłowość, potrafią budować gniazda i mają mentalność roju. Lubię to.
Historię ratują też wyraźni, ciekawie rozpisani bohaterowie. Deacon początkowo jest barwny aż za bardzo, ale z czasem da się go polubić (szczególnie w drugiej połowie gry). Poza tym wcielający się w niego Sam Witwer grał na wielkim luzie i spisał się bardzo dobrze. Tego samego nie można powiedzieć o polskim dubbingu, który jest sztywny i nijak ma się do buńczucznego oryginału.

Gameplay to czysty sandbox, jakich wiele i naprawdę przypomina mi State of Decay. Duża mapa, masa znajdziek, miejsc do zniszczenia/zwiedzenia, do tego parę obozów, z którymi sympatyzujemy, mozolnie budując zaufanie. Jest crafting (robimy mołotowy czy nabijane gwoździami pałki), spory wybór broni palnej (krótkiej i długiej) i rozbudowa motocykla. Tu się zatrzymamy, bo to jeden z ciekawszych elementów.
Szybko się okazuje, że jednoślad to nasz najlepszy przyjaciel. Często go naprawiamy, wymieniamy części (np. bak, ramę), dodajemy chłodnicę czy zmieniamy malowanie. Dzięki temu z czasem złom zamienia się w prawdziwy wymiatacz, z którym konie (mechaniczne) można kraść. Szkoda, że autorzy nie pozwolili nam na demontaż części z innych maszyn czy też dołączenie ich do naszego zbioru. Zdobycznymi motocyklami możemy się przejechać i to właściwie tyle.

Mocnym elementem rozgrywki są wspomniane hordy. Pomijając logikę walki z grupą złożoną z 300 osobników, same starcia są trudne i wymaga planu. Zanim przystąpimy do szturmu, poznajemy teren, rozkładamy pułapki, szykujemy sobie drogę odwrotu i przy odrobinie szczęścia kasujemy 3/4 grupy. A możemy jeszcze strzelać w wybuchające beczki czy zrzucać na Świrusów bale drewna (choćby w tartaku).
Niestety, Days Gone ma obecnie totalnie skaszanioną optymalizację, a od premiery minęło już kilka tygodni. Na PS4 Pro gra gubi klatki albo się zawiesza - co przy tytule ekskluzywnym jest dla mnie nie do pomyślenia. Do tego razi długimi loadingami i słabym SI wrogów. Rozumiem, że Świrusy nie grzeszą inteligencją, ale ludzie? Ten „kwiat” ocalały z pogromu zbyt radośnie pchał mi się pod lufę. Zauważyłem też coś dziwnego - mutanci atakują NPCów z mniejszym zaangażowaniem, niż Deacona.

Cytując klasyka „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. Days Gone ma potencjał i jak na debiut wypada nieźle. Druga część na pewno jest w planach - myślę, że producenci wyciągną wnioski i wyeliminują znane już błędy. Choć zmuszony jestem wystawić grze notę 6 (minusów jest po prostu zbyt wiele...) to dobrze się przy niej bawiłem. To ponad 30 godzin porządnej akcji w klimacie postapo wymieszanym z „Sons of Anarchy”. Do designu świata nie mam zastrzeżeń. Takiego postapo oczekuję, świata pełnego gnid, szaleńców, fanatyków, świata usłanego trupami.
Tylko czemu tak łatwo w nim o benzynę?